Historia BTS - Zespół z zielonej nyski

Ostatnie tygodnie na trwałe wpisały się w historię naszego klubu. Dziś piórem Jana Pichety proponujemy kolejną podróż do jej początków. 

Rozdział II: Zespół z zielonej nyski

Jeden z pierwszych zawodników i trenerów BTS Lipnik Dariusz Kubica powiada, że u zarania klubu byli głównie bracia Piechówkowie i kilku innych kolegów i sąsiadów. Grał wraz z nimi na otwartych boiskach i brał udział w rozmowach o powstaniu klubu. Sam nie był wybitnym piłkarzem, ale miał za sobą przeszłość w zespołach młodzieżowych Kalwarianki i BBTS Bielsko-Biała.
– Potrzeba zmiany amatorskiej drużyny w stowarzyszenie zrodziła się w głowie Piotra Piechówki. Taka zmiana była potrzebna, aby grać nie tylko w Bielsku-Białej, ale aby formalnie można było rywalizować w nowotworzonej lidze ogólnopolskiej. Pomysł był chwytliwy i zapaliło się do niego wielu sąsiadów, m.in. dyr. szkoły w Lipniku Roman Kubica, działacz społeczny, późniejszy radny Paweł Pajor, były tancerz, gwiazda zespołu „Beskid” Marian Bajerski, działacz społeczny Tadeusz Polok, rzeźbiarz Stanisław Bojko, który stworzył pierwszy herb klubu, trenerzy – bracia Czesław i Kazio Pszczółkowie. Inny sąsiad mec. Maciej Zubek pomagał nam rozwiązywać kwestie prawne. Co prawda nie miał nic wspólnego z piłką, ale był nieoceniony w sprawach statutowych i sądowych. Pomagało wielu innych ludzi. Jaki był wkład poszczególnych osób, to trudno dziś ocenić. Otrzymaliśmy siedzibę klubu w zdezelowanym Domu Polskim, który kazano nam wyremontować. Zorganizowaliśmy tam wspólną sylwestrową zabawę dla członków klubu. Początkowo finansowo pomagał restaurator Flos, który miał bar w Domu Ludowym – twierdzi Dariusz Kubica.
– Klub „rozkręcał” Piotrek Piechówka. Miał wtedy taką starą, zdezelowaną, zieloną nyskę, którą jeździliśmy na treningi i mecze po całej Polsce. Wyjazdy były okrutnie dalekie i męczące. Do Gniezna jechaliśmy nyską osiem godzin w jedną stronę. Teraz w taką podróż w życiu bym nie jechał… – zapewnia najlepszy strzelec w historii Rekordu Andrzej Szal. Przyzwyczajony do podróży samolotowych na mecze Bundesligi Grzegorz Więzik chciał wysiadać w połowie drogi. – To nieprawdopodobne, żeby taki kawał drogi jechać takim „trupem” – twierdzi bielski internacjonał.
– Gdy „flagowy okręt” klubu przypłynął pod halę MOSiR-u w Chorzowie, red. Andrzej Zydorowicz patrzył zszokowany, ile osób zmieściło się w jego wnętrzu – dodaje Andrzej Szal.
– W początkowych latach ekstraklasy nie było mowy, żeby wyjeżdżać na mecze (bo grało się dwukrotnie jednego dnia) w przeddzień spotkania! Jeździło się pięć czy osiem godzin w tym samym dniu co mecz. Przepełnioną furgonetką trzęsło niemiłosiernie. Grzegorz Więzik po dwóch godzinach już odgrażał się, że wysiada i idzie na pociąg powrotny do Bielska-Białej. W furgonetce był zepsuty magnetofon. Nie dało się wyciągnąć kasety i „leciała” całą drogę do Gniezna jedna i ta sama piosenka – wspomina Piotr Bubec. – Gdy wracaliśmy ze Szczygłowic, w okolicach elektrociepłowni w Czechowicach zabrakło paliwa. Nie było jeszcze komórek i trzeba było znaleźć budkę telefoniczną, żeby dzwonić po kolegów. Piotrek twierdził, że jakieś łobuzy kręciły się na parkingu przed halą i musiały spuścić z samochodu paliwo – dodaje Piotr Bubec.
– Kiedyś nyska stanęła przed Bielskiem-Białą zaraz za Czechowicami. Kilku zawodników odwoził stamtąd Ukrainiec. Nie bał się! Wyobrażałem sobie sytuację. Co by było, gdyby polski samochód jechał przez Ukrainę? Czy polski kierowca zabrałby pięciu Ukraińców do swego samochodu?... – wspomina Piotr Kuś. – Kiedyś Piotrkowi pomyliły się pasy i jechaliśmy z lewej strony ronda w Rybniku. Chwała bogu, nic nie jechało naprzeciwko. Gdy jechaliśmy na mecz z Opałem Gniezno. Piotr prowadził zieloną nyskę na skróty przez śnieżne zaspy, przez największe lasy. Gubił drogę. Do dziś nie wiem, jak myśmy stamtąd wyjechali? – powiada Piotr Kuś.
– Jeździliśmy słynną nyską ówczesnego prezesa. Miała dziewięć miejsc oraz kilka składanych siedzeń. Mój tata też miał furgon do przewozu materiałów budowlanych, ale często mi pożyczał, żebym woził zawodników. Jeździliśmy więc także tym „busem” bez okien. Niemożliwie spoceni i brudni. Wszystko się trzęsło. Przyglądał się temu wszystkiemu Janusz Szymura… – wspomina Dariusz Kubica.
Wedle klubowej legendy, słynna nyska skończyła karierę, gdy prowadzący ją Adam Piechówka zrobił skręt w prawo, a karoseria pojechała prosto. Skończyła się wtedy cała epoka.
– Potem był biały ford transit kupiony już przez informatyczną firmę Rekord – tylko na dziewięć osób. Jeździło nim jednak trochę więcej. Czasami zresztą i ja byłem kierowcą tego busa – wyznaje Janusz Szymura. – Pamiętam, że zawoziłem juniorów na pierwszy w historii klubu obóz do Puszczy Wielkiej k. Porąbki. Nie byłem przyzwyczajony do prowadzenia takiego busa, na normalne prawo jazdy... Przyjechałem z ekipą do Komorowic i zaklinowałem się tak dalece, że zahaczyłem o jakiś elegancki samochód. Wziąłem zbyt ostry zakręt na parkingu. Nie wiadomo, co zrobić, bo ani w przód, ani w tył nie dało się ruszyć. Wybrnęliśmy w sposób najprostszy. Cała ekipa juniorów przeniosła bus w inne miejsce...
Dziś trudno sobie to wyobrazić, bo są inne przepisy, jest Unia Europejska… Wówczas cała drużyna mieściła się w 9-osobowym samochodzie. Kiedyś wiozłem kilkunastu młodzików na jakieś spotkanie. Dzieciaki pootwierały wszystkie okna. Wychylały głowy w środku miasta. Cieszyły się. To był taki wesoły autobus. Nikogo nie miałem do pomocy, a dzieciaki szalały. Niezapomniane przeżycie. Doszedłem do wniosku, że seniorzy, jeśli chcą, to niech tym busem jeżdżą, a dzieci będziemy jednak wozić normalnymi autokarami – twierdzi Janusz Szymura.

JP

 

Komentarze:

SPONSOR TECHNICZNY: PARTNERZY: PATRONI MEDIALNI: